piątek, 21 lutego 2014

Okazyjne zakupy i moja recenzja "Jacka Stronga" na deser :)/ Last second hand haul and my "Jack Strong" film review :)




Dziś, błyskawicznie po zakupie przyszły do mnie moje okazyjne secondhandowe zdobycze. A naprawdę zacne to były okazje zakupowe. Pierwszą był chłodno, beżowy, alpakowo - algodonowy sweter z Zary, który okazał się w absolutnie idealnym stanie i wygląda jakby przed chwilą był zdjęty z wieszaka sklepowego.
Drugą był oversize'owy cienki sweterek w paski, z H&M. Mam już dwie sztuki tego modelu i je uwielbiam. Świetnie pasują do legginsów tudzież skinny rurek i tregginsów przy mojej wątłej posturze. Pamiętam, że pierwszy raz z tym modelem spotkałam się już naprawdę kawał czasu temu w postaci zdjęcia z sesji Anji Rubik dla H&M. Ten image tak mi wpadł w oko, że stał się później przyczyną dlaczego postanowiłam zmienić kolor włosów na ciemny blond i zaniosłam swoje włoskie, wysokie, czarne, zamszowe kozaki do szewca na zmianę podeszwy i obcasa. Włosi spartolili robotę, bo buty miały straszliwie niestabilny obcas, a ja, bo kupiłam za duży rozmiar.
Pan szewc, którego kocham miłością przeogromną, za uratowanie moich ukochanych, Topshopowych, skórzanych "podróbek" biker - butów Vivienne Westwood spisał się znowu na medal.  Co prawda buty z Intershoe straciły swój ultra sexy charakter z powodu obcięcia i zmiany kształtu obcasa, to wyglądają nawet bardziej 80's, niż wcześniej.
Wspomniane Topshopy a'la Vivienne Westwood po liftingu, będą mi do tej H&M-owej stylizacji świetnie pasowały.
Oczywiście choć jestem w tym naprawdę oszczędna, dorzucę trochę biżuterii. Uwielbiam
motyw trójkąta, więc pokusiłam się jakiś czas temu o zakup badziewnej w istocie jakości trójkątnego naszyjnika made in China. Nie wygląda na szczęście z daleka, aż tak badziewnie, jak z bliska ;). Kolczyki w kształcie krzyża to zupełnie inna bajka. Niecierpię obwieszania się symbolami religijnymi wszelkiej maści. Dla krzyżowych kolczyków z H&M-u zrobiłam wyjątek ze względu na moje zamiłowanie do image'u Madonny z czasów płyty "True Blue", jedynej z jej płyt, którą posiadam i do której często wracam.
Sweter Zara Knit z malowniczym ażurem na plecach znalazłam zupełnym przypadkiem i odkupiłam taniutko w wersji second hand w stanie absolutnie idealnym.
Uwielbiam kupować okazyjnie rzeczy markowe, hełpiąc się potem, że kupiłam je  nierzadko 3x taniej...
Najbardziej sobie cenię zakupy w wersji second hand ale najlepiej na allegro, bo nie zawsze mam ochotę śmigać po lumpeksach.

I've just got my two sweaters I've recently bought on allegro. One striped oversized from H&M and another, classic beige one with lace-like back from Zara Knit.
I just love this kind of oversize sweater - I liked it so much I bought two in two different colours.
Next thing are my suede Intershoe boots I've bought few winters ago and couldn't wear them because those heels were just killing me.  Well I've decided lately for a little sole and heel lifting
with my fav shoemaker. The guy did a splendid job as always :)
My beloved Vivienne Westwood - like, Topshop suede pirate boots had he same sole lifting. I must say that now thanks to my irreplaceable Mr. shoemaker I've got two pairs of great shoes.
For the jewelery...as always less is more. I really like triangle shaped necklaces. One that I have is japan style...it's was cheap but doesn't look that bad especially from long distance.
For those cross earrings...I don't like to wear any of religious symbols. Cross earrings are an exeption just because I love Madonna's 80's image from the times she released "True Blue" - one of this records I always liked and still listening to sometimes.
Gosh it's just great to buy quality stuff from places like allegro (it's just like ebay) - and  now I've got two perfect looking sweaters that look like it has been just took of the shop's hanger. 



oversize sweater: H&M, cross earrings: H&M, suede boots: Intershoe (before sole change), triangle necklace: japan style





Nena :)




                                        sweater/jumper: Zara Knit (na podstawie: materiały promocyjne Zara.com)





Tak więc, każdemu, kto postanowi tu do mnie zajrzeć, a nie chce mu się czytać mojej przydługaśnej recenzji filmu "Jack Strong", którą zamieszczam poniżej, może poprzestać na ciuchach i pierdołach, nie obrażę się :)






" If we have to fight with them, let's do it now! From now on we will increasingly weaker, and they are increasing in performance, until the whole Europe will not be."
 - George S. Patton Junior.
 
"Jack Strong"


Przyznam, że do kina chodzę tylko i wyłącznie na wyjątkowe, w mojej opinii filmy.
Bez zadęcia oczywiście, bo od czasu do czasu lubię pojawić się na czymś w stylu Capt. America, czy Hobbit, na którym mimo oczywistego nikłego związku scenariusza z rzeczywistością, będę się dobrze bawić, wcinając zawrtone ilości popcornu i popiję nawet colą, której unikam jak ognia na codzień. I dodam, kochani, że jestem kinomanką straszliwą i zapaloną, choć nie mam tak niesamowitej pamięci do filmów, jak mój ukochany, który swoje ulubione filmy zna na pamięć i ku uciesze znajomych, potrafi umiejętnie dopasowując się do rozmowy, recytować całe ich fragmenty, czyniąc z nich nierzadko celne pointy i riposty. Nazywamy je naszymi "in joke'ami",  które dają znajomym (oczywiście tym, mającym choć mgliste pojęcie o czym mowa i dlaczego) a to trochę powodów do śmiechu, a to do zadumy.
Nie mogliśmy z moją drugą połową pominąć takiego wydarzenia jakim była premiera
filmu "Jack Strong', w reżyserii Władysława Pasikowskiego (scenariusz również jego autorstwa). Ostatnimi czasy, zajmują mnie meandry naszej najnowszej historii. Wstyd, że dopiero teraz... moja wiedza była dosyć wybiórcza, ale spróbuję zrehabilitować się tym, że od zawsze uwielbiam programy Bogusława Wołoszańskiego i oglądam je do dziś z zapartym tchem.
Już od jakiegoś czasu migały w internecie trailery "Jacka", już wiedziałam czego się mniej więcej spodziewać i że będzie to film raczej na pewno wart obejrzenia.
Nie sądziłam, mimo wszystko, przyznaję, że będzie aż tak udany i że z kina wyjdę ciągle trzymając swojego faceta kurczowo za ramię z wrażenia...No, ale do rzeczy.

Film opowiada historię "atomowego szpiega", pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, który w czasach PRL był zastępcą szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego, a także przez 10 lat (co nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać), tajnym współpracownikiem CIA, który przyczynił się do weryfikacji i ujawnienia planów działań wojennych Układu Warszawskiego.
Tytułowy Jack Strong, był jednym z jego szpiegowskich pseudonimów.
Cieszę się, że twórcy filmu nie przesadzali z biografizowaniem i akcja skupia się na samych konkretach, ukazując ciekawy i bardzo ludzki obraz działalności człowieka, który zdecydował się na ryzykowanie życiem swoim i swojej rodziny, nie dla tego, że marzyła mu się błyskotliwa kariera szpiegowska, tylko dlatego iż uznał, że wymagał tego interes ojczyzny.
Trzeba też dodać, że pułkownik Kukliński, a moja wiedza o nim nie wzięłą się wyłącznie ze scenariusza Pasikowskiego, był faktycznie, jak to ukazano w filmie, szpiegiem nieco, nie "z prawdziwego zdarzenia" - możnaby rzec, trochę nieporadnym w działaniu ale skutecznym.
Jack Strong nie był zdecydowanie Bondem w smokingu o stalowych nerwach i z pięknym biuściastym „lachonem“ pod rękę, musiał nauczyć się szpiegowskiego fachu od podstaw.
Ryszard Kukliński w filmie został ukazany jako porządny, inteligentny, ustabilizowany facet, oficer, który, mimo że na Bonda nie wyglądał i się nim nie czuł, to jednak spływając potem, potrafił zdecydować się na wyniesienie pod samym nosem kontrwywiadu teczki tajnych dokumentów. Tę jego pewną nieporadność, brak cynizmu, świetnie zobrazowano tą sceną. Kukliński wychodząc w pośpiechu ze swojego biura, rozbija się boleśnie o ścianę, nie trafiając w korytarz, a dokumenty rozsypują się malowniczo dookoła. Między innymi, ta właśnie scena spowodowała, że nie tylko ja w kinie trzymałam kurczowo wspomniane wcześniej ramię mojego ukochanego, przewracając oczami i myśląc w duchu "jezuuuu, gościuuu no....dawaj! dawaj!".
Tym sposobem, w sumie kontrowersyjna historycznie postać stała mi się niesamowicie bliska i taka zwyczajnie ludzka. Pasikowski pokazał po prostu gościa z zasadami, honorem, patriotę, który mówiąc oględnie, potrafił zdobyć się na odwagę i zrobił co należało. Mając dostęp do tajnych dokumentów, dowiedział się co grozi Polsce w przypadku nuklearnego konfliktu zimnowojennych mocarstw. ZSRR zamierzał poświęcić Polskę jako boisko militarnych rozgrywek.
Plany sowieckie przewidywały kontruderzenia NATO, które obróciłyby terytorium Polski w jałową radioaktywną, postnuklearną pustynię. Fakt, że w tych działaniach przeszkodził „mighty“ Sowietom, m.in. jeden, nie wahający się stawić im czoła, polski oficer, napawa mnie dumą.
No dobrze, może genialny strateg o lotnym umyśle, ale mimo wszystko nie był to Tom Cruise z Mission Impossible, którego zdawałoby się, ta misja i film "Jack Strong" by wymagały. Pasikowski mistrzowsko ukazuje jednocześnie nieporadność i potknięcia Rosjan, którzy przez tak wiele lat nie zdołali tego szpiega, wcale nie z prawdziwego zdarzenia, rozpracować. Jak by powiedziały slangiem amerykańskie nastolatki...burn ZSSR, burn.
W tym miejscu chciałabym przypomnieć, tym, którzy nie wiedzą, lub coś tam im dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele, na czym właściwie polegała genialna misja Jacka Stronga.
Może trochę przesadzę...ale wiele źródeł historycznych powiada, że genialny pułkownik uniemożliwił Związkowi Radzieckiemu sfinalizowanie planu rozpętania III Wojny Światowej.
I jak już wspomniałam, wg. tego szatańskiego planu Sowietów, terytorium Polski, znajdujące się w tamtym czasie w ich łapach, miało być tylko "polem przemarszu"...a Polacy, po prostu mięsem armatnim.
Pokuszę się o rozwinięcie tematu.
Pułkownik Kukliński, jako prymus i pupilek, wkupiony mimowolnie w łaski (jak też sugeruje nam film) ówczesnej władzy PRL, miał okazję uzyskać dostęp do tajnych dokumentów, które opisywały szczegółowy plan gwałtownego ataku ZSRR na Europę Zachodnią i Państwa NATO.
Plan ten zakładał, mówiąc kolokwialnie, sypnięcie gradem bomb atomowych w Europę Zachodnią, jak z magicznego rękawa Dziadka Mroza. Nie trudno się domyślić, że wywołałoby to całkiem na serio nuklearny holocaust a z Polski zrobiło, przy okazji, wyludniony, jałowy...trawnik.
Polscy żołnierze mieli ruszyć w liczbie ponad 1 mln. w kierunku północnych Niemiec i Danii. Ponieważ Polska nie dysponowała w tamtym okresie takimi zasobami ludzkimi w szeregach armii, to musiałaby powołać do służby dodatkowo ponad 2 razy tyle nowych.
Jako, że nasza armia podlegała Kremlowi, ZSRR z lekkim sercem posłałby naszych na śmierć.
No tak niestety wyglądają właśnie prawdziwe gry wojenne i "w to mi graj" było ówczesnym generałom, tak sowieckim, jak i niestety niektórym naszym. Sprostuję od razu, że zwłaszcza tym, którzy sprzedali ciało i duszę systemowi z takich czy innych powodów.
I tutaj naprawdę podziwiam postawę Jacka Stronga, na którego strapionej głowie i w drżących rękach leżały losy kraju. Jako ciekawostkę dodam, że wg. danych publikowanych przez rozmaite wydawnictwa historyczne, na główne miasta Polski, w tym mój ukochany Wrocław miały spaść pociski nuklearne i zetrzeć je z powierzchni ziemi.
Jakkolwiek szalone miały być te plany w rzeczywistości a jak wiadomo Kreml od zawsze wypełniały żądne dominacji nad światem nawiedzone świry, to jednak jestem w stanie sobie wyobrazić minę Kuklińskiego, kiedy uświadomił sobie ich skutki dla Polski, Europy i świata. Nie zwlekając, postanowił działać i w latach 1971-81 przekazywał treść tajnych dokumentów amerykańskiemu wywiadowi. Dzięki temu Ameryka dowiedziała się m.in o planach wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. W 1981 r. w związku z zagrożeniem dekonspiracją, musiał wraz z rodziną: żoną i dwoma synami uciec do Stanów, co udało mu się dzięki pomocy CIA.
Myślę, że trzeba w tym miejscu dodać, że Mewa (drugi pseudonim Jacka Stronga) musiał, ryzykując życie swoje i swojej rodziny, zdradzając Sowietów, jednocześnie zaufać drugiemu rozgrywającemu z szachownicy zimnej wojny – Ameryce, która miała już trochę za uszami w politycznej układance historii Europy Wschodniej. Nie do końca pomyślnej dla nas.
Jestem pewna, że tak inteligentny i błyskotliwy człowiek jak Kukliński, nie mógł być pewien, jak dalej potoczą się losy jego i jego bliskich. Cóż...taki już los szpiega.
W Polsce najpierw został w 1984 roku skazany na karę śmierci, potem w 1995-tym wyrok uchylono, aby w końcu zrehalbilitować pułkownika w 1998 roku. Rehabilitacja była rzekomo jednym z nieoficjalnych warunków przystąpienia Polski do NATO. W 1998 mógł też wreszcie odwiedzić ojczyznę. W tym miejscu chciałabym, poruszyć drażliwą kwestię, czy pułkownik był, czy nie był zdrajcą. Dziwię się szczerze mówiąc tym, którzy są gotowi nawet dziś, tak od razu godzić w dobre imię Kuklińskiego. Wiedząc, jak wyglądały realia PRL-u i patrząc przez pryzmat tego, że Polska nie była wtedy wolna, tylko trwała w iluzji pseudowolności. Kogo więc tak naprawdę zdradził bohater filmu Pasikowskiego? Nas, Polskę?...czy może Związek Radziecki, który chciał nas delikatnie mówiąc wyrżnąć w pień, lekką ręką i w której to ręce (a w zasadzie garści) wszyscy wtedy, jako naród tkwiliśmy.
David Forden, agent CIA, który przez 10 lat współpracował z Kuklińskim, a w którego postać w filmie wciela się ceniony przeze mnie aktor, Patric Wilson, znany ze świetnych dramatycznych ról w m.in "Little Children","Hard Candy" czy "Watchmen", powiedział o głównym bohaterze filmu Pasikowskiego: " Był zdrajcą. Ale tylko jeśli uważamy, że Polska czasów Kuklińskiego była wolnym krajem. A nie była."
No...i teraz niech rzucają kamieniami ci Polacy, którzy przysięgali dumnie wierność bynajmniej nie Polsce, z przymusu czy też nie w ówczesnej szkole...czy np. w wojsku? Patrząc z tego punktu widzenia, moglibyśmy przyjąć, że jeśli pułkownik Kukliński jest zdrajcą, to my, z naszymi zacnymi działaczami tamtych czasów (także Solidarności)...też moglibyśmy nazwać się, na dobrą sprawę zdrajcami.
Tu muszę napisać, że szlag mnie trafia, że dziś pomnik pułkownika Kuklińskiego, jak kontrowersyjny by nie był, został zbezczeszczony...ech, podejrzewam, że przez jakiś tępych, niedouczonych, łysych niewdzięczników, mających bardzo wąskie horyzonty i wybiórczą wiedzę na temat.
Cenę za swoje desperackie działania w celu powstrzymania eskalacji zimnowojennego konfliktu, poniósł pułkownik Kukliński ogromną (min.w niewyjaśnionych okolicznościach stracił obu synów). Należy mu się jednak hołd i każdy, kto chciałby widzieć Kuklińskiego jako Jamesa Bonda...otoczonego supersamochodami i całym tym blichtrem filmowego, szpiegowskiego życia, miałby mylne wyobrażenie.
Każdy, uważam, powinien też dowiedzieć się o postaci pułkownika i szczególach życia za Żelazną Kurtyną, trochę więcej niż mówi Wikipedia, żeby mieć pełniejszy obraz sytuacji. Może wtedy ktoś, kto z miesca nazwie pułkownika jankeską sprzedajną dziwką, dwa, trzy razy się zastanowi.
Sprawa nie jest taka oczywista.
A żeby była jasność...chciałabym, żeby moje wynoszenie pułkownika na piedestał nie zostało przez niektórych odebrane jako jednoczesne gloryfikowanie USA jako naszego, nie wiadomo jakiego sojusznika. Osobiście, jestem daleka od ochoczego łykania wszystkiego co serwuje nam Wujek Sam i zawsze mam w sobie pewną dozę sceptycyzmu, popartego zdobywaną stale na te i owe tematy wiedzą, żeby w ogóle móc sobie wyrabiać, a potem wygłaszać jakieś opinie.
Znając nieco bliżej historię Mewy, nie zdziwiła mnie scena w filmie Pasikowskiego, w której pułkownik odmawia przyjęcia za swoje szpiegostwo pieniędzy od "jankesów".
Ja wiem, że historia zwykle nie jest czarno-biała i często ma tak wiele odcieni, że jak było naprawdę to jeden Jack Strong wie...ale wygląda na to, że naprawdę był to człowiek honoru i z zasadami. Na pewno żyjąc w niełatwych czasach komuny, jako pułkownik ówczesnych sił zbrojnych, na brak kasy nie narzekał i o okrywaniu się chwałą, czy zarabianiu na szpiegostwie nasz bohater niekoniecznie marzył. Do tego raczej nie dążył. Był to, nie tylko wg. scenariusza Pasikowskiego, człowiek rodzinny i miał naprawdę sporo do stracenia...w porównaniu do takiej Maty Hari, na przykład, która szpiegostwo traktowała podobno dość naiwnie, jako sposób na ubarwienie swojego życia szczyptą pikanterii i dreszczykiem emocji.
Fascynuje, jak zadaniowo Kukliński podszedł do swojej szpiegowskiej misji. Wiedział doskonale co mu grozi, jeśli zostanie wykryty i przy braku wiedzy o sposobach pracy wytrawnych szpiegów, miał, w porównaniu do wspomnianej Maty Hari niesamowite szczęście.
My też mieliśmy, jak się okazało szczęście, że misja "save the Poles" się udała.

Zainteresowanym głębiej tematem proponuję obejrzenie zdjęć dokumentów i map przesyłanych CIA przez Kuklińskiego, które ukazywały plan zbrojnych działań ZSRR na terenie Polski. Zapewniam, że można się do nich dokopać i wygląda to przerażająco, zupełnie jak level design jakiejś potwornej gry wojennej.
W trakcie oglądania scen w filmie, dotyczących ucieczki Kuklińskich z kraju byłam pewna, że żołądek wyskoczy mi za chwilę którymś z otworów, z przejęcia...
Warto, myślę, wspomnieć tu przekomiczną dla mnie scenę pościgu, gdzie poczciwy PRL-owski "kredens" 125p , ściga się z Oplem Recordem z zawrotną prędkością ok. 40 km/h.
W ogóle świetnie, że film obfituje w swoiste "comic relief's funny moments", bo te chwile oddechu od wartkiej, trzymającej w nieustannym napięciu akcji i jednocześnie pewnego patosu powagi sytuacji wylewającej się wręcz, prawie z każdej sceny, były na pewno widowni bardzo potrzebne.
Podobało mi się, że film jest w międzynarodowej obsadzie. Co prawda, pierwszoplanowe i najciekawsze role przypadły naszym zacnym aktorom, Marcinowi Dorocińskiemu (Ryszard Kukliński) i Mai Ostaszewskiej (Hanna Kuklińska, żona pułkownika), ale wspomnieć należy świetnie odegrane postacie Kulikowa ( Oleg Maslennikov), Ivanowa (Dimitri Bilov), czy postacie Zbigniewa Brzezińskiego (Krzysztof Pieczyński z ciekawym acz słabszym w wymowie angielskim, niż bym go podejrzwała) albo Gendery (Zbigniew Zamachowski).
Patrick Wilson, w roli agenta Daniela, pięknie deklamował swoje kwestie w języku polskim.
Muszę tu dodać, że miałam jakieś przedziwne wrażenie, jeśli jesteśmy przy amerykańskiej stronie obsady filmu, że aktorzy wygłaszali swoje kwestie w jakimś...zwolnionym tempie. Miałam trochę wrażenie, jakby mówili powoli i wyraźnie w sposób, w jaki mówi się do niedosłyszących ludzi starszych. Nie wiem...być może to tylko moje wrażenie.
Film, przy całej swojej fajności ma też oczywiście swoje słabsze strony. Zgodzę się tu z recenzentem filmu z portalu Filmweb, że "stężenie zbiegów okoliczności przekracza dozwolony poziom". Też miałam takie wrażenie po projekcji.
Film ogląda się jednak bardzo dobrze, nie ma tak znienawidzonych przeze mnie mielizn i zastojów akcji, w trakcie których zwykle siarczyście ziewam i patrzę na zegarek.
Akcja w filmie nie jest aż tak przewidywalna, nawet jak dla widowni zaznajomionej wcześniej z prawdziwą historią postaci głównego bohatera, jak mogłoby się wydawać. Posiada ona swoje zgrabne, podkręcające wartkość akcji twisty. Przeczytałam gdzieś w sieci, że film jest równie schematyczny jak inny obraz Pasikowskiego – "Pokłosie", z czym się zgodzę, ale przemiana jaka zachodzi w głównym bohaterze "Jacka Stronga" jest podana widzowi na tyle ciekawie, że odpowiednio ożywia scenariusz.
Jak dotąd, z twórczości Władysława Pasikowskiego najbardziej ceniłam sobie "Psy" z legendarną już postacią Bogusława Lindy w przekonującej roli esbeka a teraz dodam z przyjamnością do swojego prywatnego rankingu "Jacka Stronga".

Na koniec muszę podkreślić fakt, że "Jack Strong" to oparty na faktach, ale jednak tylko film. Nie jest to dokument, ani nawet paradokument, jest to przede wszstkim film sensacyjny i jak na społeczny, szpiegowski thriller przystało z pewną dawką fikcji. Historia prawdziwego Kuklińskiego, jest oczywiście nieco bardziej złożona, pełna niuansów i tajemnic, jak historia każdego, mniej, lub bardziej rasowego szpiega.
Tym, którzy chcą wziąć udział w dyskusji, jaką wywołała premiera filmu, lub po prostu opowiedzieć się po stronie fanów lub wrogów pułkownika Kuklińskiego, zachęcam do poszerzania wiedzy o historii Polski w realiach PLR-u i życia w czasach zimnej wojny. Życie, jak wiadomo, pisze najlepsze scenariusze.



czwartek, 20 lutego 2014

Kocha ciebie niebo! /The sky loves you!

Piękny dzisiaj mamy poranek we Wrocławiu.
W takie dni aż się chce wstać z łóżka. Świeci słońce a niebo jest cudownie błękitne, ani śladu chemicznych, sztucznie wytwarzanych chmur dzisiaj. Ach gdyby jeszcze było już lato...
Jest koniec lutego i czuje się już w powietrzu wiosnę. U mnie jakimś sposobem zawsze oznacza to lepsze czasy.
Wiele lat z rzędu już taka sytuacja się powtarza...mam zwykle trudniejsze zimy...trudne końce roku a wiosna zapowiada dla mnie zawsze coś nowego i do tego zwykle jakieś zmiany na lepsze. 
Tym razem będzie to m.in nowa, ciekawa praca, Grafika/Graphic Designer'a ale także, co mnie niezmiernie cieszy - Fotografa. 
Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się na tę zmianę, bo już od dłuższego czasu czułam, że tego potrzebuję i miałam nadzieję, ze oprócz grafiki, będę miała okazję pracować z fotografią. O dziwo opłacało się wierzyć w to, że można w moim zawodzie pracować inaczej niż tylko na śmieciową umowę...
Od rana z głośników leci u mnie stara, ulubiona piosenka zespołu Rezerwat, "Kocha ciebie niebo". Świetny moim zdaniem kawałek legendy nurtu new romantic z lat 80-tych. 
Głos wokalisty przypomina mi jak żywo Roberta Smitha z The Cure. Uwielbiam z resztą całą płytę "Serce" z której utwór pochodzi.
Więc...kocha ciebie niebo... tak się właśnie dzisiaj czuję, od kiedy otworzyłam oczy. 
Zwykle jest u mnie tak, że mam jakiś dzienny utwór przewodni, który odtwarza mi się w głowie sam, nawet kiedy nie słucham muzyki. Chodzi za mną wszędzie i nucę go sobie pod nosem cały dzień.
Utwór Rezerwatu, nasuwa mi wspomnienie zeszłego lata...wyprawę z moim ukochanym i przyjacielem, na ruchome wydmy w Łebie.
Fantastycze były to widoki...piasek niesiony przez silny wiatr sypał się nam na stopy aż do bólu i ogromna, pełna światła przestrzeń.
Jak ja kocham takie obrazy...majestatyczny krajobraz wydm, prawie jak powierzchnia Marsa, tylko z ziemskim błękitnym niebem usłanym barokowymi, "ciężkimi" chmurami. Było w tym coś jednocześnie patetycznie wzniosłego i dziecinnie radosnego - samo sedno przestrzeni, istne amor vacui.

It's such a beautiful day today in Wroclaw. Really.
You can watch clear blue sky with no trace of chemtrail clouds.
I dream about summer...but you can feel the spring in the air. Spring always means something new and better for me...This time it's going to be a new job :) not only as a 2D Artist/Graphic Designer but also as a Photographer. I just can't wait! I'm so happy I've decided to make a change and I just now it's going to be better. I've been a contract worker for so long now...even though I wasn't working freelance. It's so great that now I found stability of employment ant that it's still possible in my job.
Today's song is "The sky loves you" by legendary 80's polish new romantic band - Rezerwat.  The singer's voice reminds me of Robert Smith from The Cure. I love that song...as the whole record called "The Heart" - I think it's a great and one of very few good samples of new romantic wave in polish music. 
That song reminds me of last summer vacation while me, my friend and my boyfriend were visiting moving sand dunes in Łeba. It was amazing...sense of amor vacui, vast space of sand almost like the surface of Mars and heavy, baroque clouds floating on the crystal blue sky...marvelous!. This kind of view makes me feel so free and happy as a child.














 fot & the movie: Paweł Zogata


W szafie pojwiło się u mnie kilka nowości, jak kwiecista, czarna koszula w błękitne ptaki, jasno błękitne jeansy z przeszyciami, ale też postanowiłam pokazać swoje ukochane, sprawdzone już "starocie".
Strasznie dużo frajdy sprawia mi tworzenie takich zestawów...to taki mój "mood lookbook".
Dzisiaj przewodni motyw to piasek i niebo...i wolność, a jeśli wolność to dla mnie koniecznie latanie i ptaki. Ostatnio dopadła mnie prawdziwa mania ptactwa...niestety jestem dosyć drobnej budowy jak na mega naszyjniki, pokroju tego z Pull & Bear i już zostałam obśmiana, że wyglądam jak sędzina...
No cóż, jest spory i dosyć ciężki, ale ja rzadko noszę biżuterię w ogóle i jeśli już, to lubię konkretne formy. Wolę założyć jeden, że tak powiem solidny, zwracający na siebie uwagę naszyjnik, niż obwiesić się sporą ilością małych, jak choinka.
Buty z kolei...to osobna historia. Jestem wielką fanką umiejętnie noszonych frędzli. Wiem, że są tacy, którzy się z tego podśmiewują, ale ja swoje wiem. Frędzle podkreślają ruch, fantastycznie wyglądają w tańcu i są dla mnie synonimem jakiejś zewnętrznej energii.
Czarne, niezwykle proste w fasonie, skórzane sztyblety ze srebrnymi okuciami i pasmem frędzli po pokach to moja wielka ubraniowa miłość. Sprowadziłam je specjalnie, z Hiszpanii ( http://www.pullandbear.com ) bo niestety nie mogłam ich dostać w żadnym stacjonarnym sklepie tej marki w Polsce. Nie dość, że są dla mnie kwintesencją frędzli w wersji stylowej, to jeszcze są niesamowicie wygodne, no żyć nie umierać. Przechadzając się w nich czuję się jak Hermes ze skrzydłami na stopach ;)
Na koniec będzie o mojej zdobyczy z second handu, idealnej, skórzanej, średniej wielkości listonoszcze z Topshop'u. Kosztowała 4x mniej niż nowa, a wygląda jak nowa. Kocham takie okazje.


I've got few new things in my closet...but I also want to show you my oldies.
First will be my floral black shirt with blue birds print, than my new skinny light-blue biker jeans and my absolute fav black feaux suade biker jacket. I really love this stuff. Today's motive is freedom, blue sky, sand, birds and flying :)
Pull & Bear's eagle necklace is kind a heavy  one I must admit...and I'm a skinny, petite person but as I like wear small amounts of jewelery I think that it's not so bad to make it an impact. I prefer one big, cool shaped necklace than few smaller ones.
Next thing I really love are my fringed leather ankle boots. I'm a fringes lover I won't lie to you...I just think that wearing fringes heightens the sense of movement. Walking in those fringed boots make me feel like Hermes, one of old greek gods always pictured with wings on his feet. 
In the end there's my second hand treasure - my perfect medium leather satchel bag from Topshop. Looks like new and was 4 times cheaper than new one.







 biker skinny jeans: Pull & Bear (http://www.pullandbear.com), biker jacket: Pull & Bear, blezer: Zara, fringed suade cowboy boots: Stradivarius





shirt: ROMWE (http://www.romwe.com), fringed ankle boots: Pull & Bear, eagle necklace: Pull & Bear, ring: Stradivarius






my perfect leather medium satchel bag: Topshop


Gdyby ktoś miał ochotę posłuchać na żywo, to we wrocławskim, rockowym klubie Od Zmierzchu do Świtu, legendarny Rezerwat zagra 17-go maja 2014. Polecam i zapraszam :)

 Link do wydarzenia: Rezerwat - Od Zmierzchu do Świtu, Wrocław, 17.05.2014


piątek, 13 grudnia 2013

My concept art world.

Cieszy mnie niezmiernie, że nareszcie mogę posiedzieć nad concept astem tworzonym wyłącznie do portfolio i wyłącznie z samej frajdy ich tworzenia.
Oczywiście baza danych z firmy, okupiona długimi godzinami siedzenia w internecie i zbierania referencji bardzo mi się przydaje teraz :)
Teraz czuję, że z kieratu, znowu jestem na fali jakiegoś rozwoju, choć niejeden pomyślałby,  że
jeśli grafik zajmuje się grafiką w pracy i po godzinach...to jest
zwykłym pracocholikiem i już.
A ja, po godzinach (czyt. w nocy, najczęściej) gram sobie w ukochany Skyrim na PS3, zupełnie wyłączając głowę z problemów dnia codziennego. Jeśli o czymś myślę, to jak Skyrim obala drapieżny kapitalizm... jak na ironię w jednej z branż, która szczególnie kapitalizm finansuje...


                     A oto czym się Ewa aktualnie zajęła...hot pirate mamas!!! :) referencje: mjr@ranum.com

środa, 27 listopada 2013

Back to you...


"Drogi pamiętniku"...
Dwa lata tu nie zaglądałam, bo właśnie byłam zajęta wywracaniem swojego życia do góry nogami. I to nowe całkowicie mnie pochłonęło.
      Właśnie nadarza się okazja, żeby znowu wrócić do tej mojej zabawy w pisanie, stwierdziłam, że w zasadzie - czemu nie.
Nie, nie to, żebym teraz planowała być w tym nie wiem jak systematyczna i mogła szastać wolnym czasem...ale...zawsze lubiłam pisać sobie w eter ;)

      Od czasu, kiedy ostatni raz tu zaglądałam zmieniło się w moim życiu w zasadzie wszystko.
Wróciłam w rodzinne strony, zmienili się ludzie w okół mnie, starzy przyjaciele przy mnie zostali, pojawili się nowi. Jestem samoświadomą, samodzielną i zaktualizowaną wersją siebie.
Słowo katharzis, brzmi może jak jakiś patetyczny, przedpotopowy "makaronizm", ale to zwięźle określa to, co sobie zafundowałam w ciągu ostatnich dwóch lat. Kosztowało to sporo odwagi, samodyscypliny i umiejętności wykazania się emocjonalnym chłodem, kiedy altruizm nie byłby obrym rozwiązaniem. Wymagało to szaleństwa...ale czasem warto postawić wszystko na jedną kartę.
I nie, o dziwo nie trzaskają pioruny, nie rozstępuje się ziemia i nie idzie się do piekła dla egoistów...

      Eurypides powiedział (o czym przypomina mi od lat nieprzerwanie opis w archaicznym Gadu-Gadu mojej siostry ;)): "Nie możesz być silniejszy od przeznaczenia". 
Patos aż bije po oczach, ale z perspektywy czasu sądzę, że coś w tym jednak jest.
Jeśli więc przypadkiem trafisz w sieci na ten post, a czujesz, że idziesz drogą, którą jednak nie powinieneś iść, to nie wahaj się wybrać inną. Wszystko zniesiesz jeśli czujesz, że w życiu poruszasz się znowu doprzodu. Radykalne zmiany są trudne do przeprowadzenia, można się przy tym pokaleczyć, w życiowych "chaszczach", załapać przy tym trochę blizn, ale i tak, kiedy emocje opadną, wszyscy wyjdą z turbulencji zwycięsko.

P.S. A teraz w skrócie:
Jest tak jak miało być - dużo nowości, samorealizacji i ciężkiej pracy, a portfolio pęka w szwach. Jest mój ukochany Skyrim.
Jest lepiej :)


Mój niebieskooki szmaciak  Shiro, szpieg z krainy deszczowców, zapalony fan lotnictwa ;)

niedziela, 11 września 2011

Pimp my portfolio...

Strona z przerwami, ale w robocie, bo najważniejsze teraz to "pimp my portfolio". No zobaczymy co z tego wyjdzie. Spróbuję, pożyję i zobaczymy. Póki co wystaję z łóżka z herbatką z lipy w ręku i robię przegląd prasy.
 


piątek, 8 lipca 2011

Day after tomorrow.

To co odłożyłam na pojutrze trzeba zrobić dzisiaj - dzisiaj jest to moje pojutrze.
Wypadałoby kiedyś napisać tu, o tym, co robię zawodowo, bo tak sobie stoi ten blog i wygląda tak, 
jakby albo mnie nie było, albo, że nic nie robię, tylko "wyglądam". 
Nie ma powodu, żeby tak było, nie interesuje mnie właściwie pisanie o tym co znowu na siebie założyłam. Więc wracam do pisania o czymś ciekawszym, niż nowe gacie z H&M-u.
Nareszcie zabrałam się za swoje elektroniczne potfolio w formie strony. To jest coś, co powinnam była zrobić 3 lata temu. Nie zrobiłam, bo jakimś dziwnym trafem w czepku urodzona zapewne, dostawałam i dostaję zlecenia i bez tego. Ostatnio pomocny okazał się Facebook, ale nie ma co, doskonale wiem, że się nie urodziłam w przysłowiowym czepku i powinnam się nieco dostosować do wymagań rynku, albo naprawdę zniknę i będę tylko wpisem w księgę absolwentów Akademii.
A ja mam całkiem ciekawe życie, sporo do pokazania i do powiedzenia.

Tym sposobem niedługo ruszy moja strona. Najwyższa pora.

It's time to go back to writting about something more than new pair of panties from H&M.
I'm still doing my beloved stuff, nothing's changed. It is my job, and my life. I can have a brake, even a long one if  I like to, but I won't deny it's just what I am about and what I love to do. I never stopped doing it, I just didn't write here about it. I love my life and my work. I should make my portfolio website a long time ago, 'cause it's always better not to just believe in luck. Well, yes I'm lucky that since I finished the Academy Of Fine Arts, work kept finding me and I didn't have to look for it so far. Luck doesn't live with us forever...so... my website was to be made the day after tomorrow. It is that day today.

 
Take care of the young lady.